Born in 1964 in Warsaw. A graduate of the Warsaw University of Technology (1989) and the European Academy of Photography (2004). He completed his diploma thesis in the field of artistic photography under the supervision of Dr. Izabela Jaroszewska in the Expressive and Creative Photography Studio. In the years 2009-2012 he conducted workshops and classes at EAF as part of his own Contemplative Photography Studio. In addition to traditional analog photographic equipment, he often used pinhole cameras of his own construction to take photos. He presented his works at several individual exhibitions in Poland and abroad and at such festivals as the Warsaw Festival of Artistic Photography, the National Festival of Pinhole Photography and the International Festival of Photography in Łódź. Currently, he mainly deals with painting. He studied Japanese calligraphy under the supervision of Sensei Nakayasu Yoshimi at the Murasaki school in Warsaw. He writes poems. He is also a graduate of the Theater Technology School in Warsaw. He obtained the title of theater technician, specializing in theater painting. Lives and works in Warsaw.

Urodzony w 1964 roku w Warszawie. Absolwent Politechniki Warszawskiej (1989) oraz Europejskiej Akademii Fotografii (2004). Pracę dyplomową w dziedzinie fotografii artystycznej wykonał pod kierunkiem dr. Izabeli Jaroszewskiej w Pracowni Fotografii Ekspresyjnej i Kreacyjnej. W latach 2009-2012 prowadził warsztaty i zajęcia w EAF w ramach autorskiej Pracowni Fotografii Kontemplacyjnej. Często poza tradycyjnym analogowym sprzętem fotograficznym wykorzystywał do fotografowania własnej konstrukcji kamery otworkowe. Prezentował swoje prace na kilkunastu wystawach indywidualnych w kraju i za granicą oraz w ramach takich festiwali jak Warszawski Festiwal Fotografii Artystycznej, Ogólnopolski Festiwal Fotografii Otworkowej i Międzynarodowy Festiwal Fotografii w Łodzi. Obecnie zajmuje się głównie malarstwem. Uczył się kaligrafii japońskiej pod kierunkiem Sensei Nakayasu Yoshimi w szkole Murasaki w Warszawie. Pisze wiersze. Jest także absolwentem Studium Techniki Teatralnej w Warszawie. Uzyskał tytuł technika teatralnego w specjalności malarstwo teatralne. Mieszka i pracuje w Warszawie.


Miejsca Tymczasowe


Mam 59 lat. Patrzę wstecz i przypominam sobie miejsca, w których tymczasowo przebywałem. Oczywiście takich miejsc jest bardzo wiele, ale są wśród nich takie, które odegrały jakąś ważną rolę. Pierwsze z nich to szpital na warszawskim Powiślu. Tu się urodziłem. Nie wiedziałem jeszcze, że mam na imię Piotruś, nie wiedziałem co mnie w życiu czeka, nie wiedziałem nawet co to jest życie i z czym się ono wiąże. W tym samym czasie w tym samym szpitalu urodziła się dziewczynka, która po siedemnastu latach pojawiła się ponownie przed moimi oczami. Wtedy o życiu wiedziałem już trochę więcej.



Rodzice przywieźli mnie do pierwszego swojego mieszkania, które wynajmowali na ulicy Adampolskiej na Saskiej Kępie w Warszawie. Zapewne taksówką bo samochodu nie mieli. Nie pamiętam go. Może to było któreś z tych okien? Wszyscy w jednym pokoju. Tata piszący pracę dyplomową, mama ucząca się zawodu modystki i wykonująca chałupniczo damskie kapelusze, a gdzieś pomiędzy nimi moje łóżeczko.



Pierwsze obiekty jakie zobaczyłem poza domem to prawdopodobnie pozbawione liści gałęzie drzew w Parku Skaryszewskim. To była jesień. Ponieważ park był blisko domu rodzice tam właśnie chodzili na spacery ze mną, opatulonym kocykiem, leżącym na wznak w swoim wózku.



Któregoś zimowego dnia znalazłem się tym budynku. Za sprawą tradycji zostałem tam ochrzczony i teoretycznie zostałem członkiem grupy wyznaniowej. Ponieważ nikt tego wtedy ze mną nie konsultował, prawdopodobnie dlatego, że nie potrafiłem jeszcze mówić, po wielu latach musiałem dokonać aktu apostazji aby się z tej grupy wypisać. Ksiądz poinformował mnie, że od tej pory jestem potępiony i trafię do piekła.



Przedszkole. Spotkania z milicjantem, strażakiem, żołnierzem, samochodziki znajdywane w kapciach w Mikołajki, leżenie pod lampami kwarcowymi w samych majtkach na kocach rozłożonych na podłodze. Najbardziej podobały mi się te czarne okularki, które musieliśmy wtedy zakładać. Jedzenie rajskich jabłuszek zrywanych z drzew na placu zabaw, co było oczywiście zabronione, pierwsze pocałunki w altance i wiele, wiele innych wspomnień.



Pewnego dnia rodzice nie dogadali się, które z nich ma po mnie przyjść. Oboje gdzieś poszli po pracy, każde w inne miejsce. Wszystkie dzieci zostały już odebrane, zrobiło się ciemno, a ja siedziałem sam w szatni przy swojej szafce, ze łzami w oczach. Pamiętam ten zamazany obraz. Ponieważ nie było wtedy telefonów komórkowych, pan pełniący funkcję palacza w kotłowni i woźnego postanowił odprowadzić mnie do domu, w którym mieszkała jeszcze z nami siostra mamy. Zawsze się go bałem.  Nie znałem adresu więc szliśmy polegając na mojej pamięci. Jedno z pierwszych traumatycznych przeżyć.



To właśnie do tego budynku przy ulicy Paryskiej przyprowadził mnie przedszkolny woźny. To dom, w którym mieszkaliśmy. Pamiętam jak wielokrotnie przechodziłem przez tę bramę i za każdym razem czułem ten charakterystyczny zapach panujący w takich miejscach, w tamtych czasach. Mieszanka kurzu, pleśni i moczu.



Balkon na ostatnim piętrze po lewej stronie z widokiem na małe poletka ogródków warzywnych i Wisłę. To na tym balkonie, będąc jeszcze przedszkolakiem, po zjedzeniu obiadu przy swoim stoliczku, wstając potknąłem się i wpadłem twarzą na kaktus wielkości piłki, który akurat był wystawiony. Całe popołudnie mama wyjmowała mi kolce z policzków. Podobno było mnie słychać na drugim brzegu Wisły.



Niedaleko naszego domu, po sąsiedzku w tym miejscu była mała kawiarenka. Czasami do niej przychodziłem z rodzicami na coś słodkiego. To tu pierwszy raz w życiu wypiłem Coca-Colę z tradycyjnej butelki. Doświadczyłem wtedy, że kompot z rabarbaru nie jest jedynym na świecie napojem orzeźwiającym.



Moja pierwsza podstawówka na ulicy Zwycięzców. Tornister, zapach nowych książek, piórnik z takimi wspaniałymi obiektami jak długopis, ołówek i pachnąca chińska gumka do wycierania. Tajemnicze długie korytarze, instytucja boksów w szatni no i oczywiście boisko, na którym toczyło się życie towarzyskie. Wszyscy chłopcy kochali się w naszej pani wychowawczyni, pięknej kobiecie z czarnymi zaczesanymi do tyłu włosami i grubym warkoczem do połowy pleców. Była bardzo miła, opiekuńcza i sprawiedliwa.



Zawsze lubiłem rysować. Zauważyli to moi rodzice i zapisali mnie do Pałacu Młodzieży w Warszawie, do pracowni malarstwa. Pamiętam, że zajęcia odbywały się w wielkiej sali z palmami, nazywanej Ogrodem Zimowym. Zapach farb plakatowych był wszechobecny. Kiedyś nasze rysunki i obrazy zostały wysłane na konkurs do Japonii. Było to bardzo egzotyczne i fascynujące przeżycie, ale żadnej nagrody nie zdobyłem i do Japonii nie poleciałem.



Jak byłem w trzeciej klasie podstawówki przenieśliśmy się do nowego mieszkania, w nowym bloku, na nowym osiedlu też na Saskiej Kępie. Zamieszkaliśmy już sami bez cioci i jej męża. Odrabiając lekcje zawsze nerwowo wyglądałem na podwórko przez jedno z tych wąskich okien na parterze, sprawdzając czy koledzy już wyszli na rowery. Miałem swój pokój o wymiarach dwa na trzy metry. Na podłodze najpierw były płytki pcw, ale potem rodzice kupili wykładzinę dywanową. Lubiłem na niej leżeć i delektować się jej charakterystycznym, syntetycznym zapachem nowości.



Ponieważ, przenieśliśmy się do innej części dzielnicy, musiałem też zmienić szkołę na tę, która była zdecydowanie bliżej domu. To moja druga podstawówka. Nowe koleżanki i nowi koledzy. Narodziły się pierwsze prawdziwe przyjaźnie. Tutaj poznałem czym jest szkolna zabawa w rytmie przebojów z lat siedemdziesiątych, na sali gimnastycznej przystrojonej wojskową siatką maskującą z prawdziwym nagłośnieniem i z kolorowymi dyskotekowymi światłami. Pierwsze tańce w parach z dziewczynami i pierwsze papierosy Marlboro wypalane w pośpiechu, tak aby nikt nas nie nakrył. W przerwie w salach lekcyjnych czekał na nas poczęstunek. Oranżada i pączki na bibułkowych serwetkach.



Baseny Cora. Nad samą Wisłą niedaleko domu. Z grupą najlepszych kolegów spędzaliśmy tam całe dnie podczas wakacji. Siedzieliśmy w wodzie tak długo, że skóra na dłoniach robiła się biała i pomarszczona a chlorem pachnieliśmy jeszcze na następny dzień. Był tam też bufet. Żywiliśmy się głównie wafelkami Prince-Polo w wersji eksportowej.



Kiedy byłem chyba w piątej klasie podstawówki w Warszawie wybuchła epidemia żółtaczki zakaźnej. Za sprawą mojej cioci, która bezpośrednio odwiedzała chorego mojego brata ciotecznego, a podczas wizyty u nas w domu obcałowała mnie serdecznie, zachorowałem i ja. Trafiłem do dziecięcego szpitala zakaźnego na ulicy Siennej. To było wejście do izby przyjęć, a cały szpital był miejscem  tak ponurym, że można by tam kręcić horrory. Leżeliśmy w sześciu na małej sali. Jak były odwiedziny to drzwi były zamknięte. Posiadały jedynie wstawioną niedużych rozmiarów szybę. Po jednej stronie tłoczyło się sześcioro chorych dzieci o żółtych twarzach, a po drugiej stronie dwanaścioro rodziców. Wszyscy naraz mówili i płakali.



Aby polepszyć wzajemną komunikację mój tata pożyczył z pracy krótkofalówkę, czyli pierwowzór dzisiejszego smartfona. Jeden aparat miałem ja drugi tata. Ja siedziałem na parapecie w jednym z okien na drugim piętrze a tata stał na ulicy. Była zima, nie było liści na drzewach, więc się widzieliśmy. Mogliśmy porozmawiać poza ustalonymi terminami odwiedzin, podczas których jak już pisałem nie można było niczego usłyszeć ani zrozumieć.



Na naszym osiedlu był charakterystyczny dla tamtych czasów pawilon handlowo usługowy. Mieściły się w nim sklepy, księgarnia, biblioteka publiczna, poczta i apteka. Ale miejscami związanymi mocno z moim dzieciństwem były mieszczące się też tam klub Orion i bar mleczny Przytulny. Klub był miejscem gdzie jako dziecko chodziłem w czasie wakacji spędzanych w domu na akcję "Lato w mieście" a jako nastolatek na koncerty punk rockowych kapel. Natomiast bar mleczny bardzo często mnie żywił, ponieważ posiłki na szkolnej stołówce zazwyczaj nie nadawały się do jedzenia. Mieścił się na rogu, dziś oszpeconym przybudówką urządzonej tam restauracji.



Saska Kępa miała na Placu Przymierza swoje kino. Kino Sawa. Obejrzałem w nim niezliczoną liczbę poranków a potem wiele pełnometrażowych filmów fabularnych poprzedzonych czarno białą Kroniką Filmową. Gdy szliśmy paczką z kolegami na film, który był dozwolony od osiemnastu lat bileterka zawsze pytała czy spełniamy ten warunek. Odpowiadaliśmy, że licząc nas wszystkich razem to tak. Zawsze śmiała się i wpuszczała nas także na filmy ze śmielszymi scenami erotycznymi. Dziś za sprawą deweloperów kino zostało wyburzone a na jego miejscu pojawił się ten budynek mieszkalny.



W okresie szkoły podstawowej często spędzałem część wakacji u wujka i cioci w Kielcach. Wycieczki po Górach Świętokrzyskich, zwiedzanie zamków i jaskiń, pływanie w zalewie w Cedzynie. Taki ciepły, beztroski, wakacyjny czas. Często jeździliśmy na zbieranie jagód w pięknych lasach a po powrocie do domu organizowane były zawody w ilości zjedzonych pierogów z tymi zebranymi rano jagodami. Pamiętam, że zjadłem ich czternaście, ale zwycięzcą i tak został wujek. Nie pamiętam jednak jego wyniku.





Ogromną atrakcją, którą zawsze podziwiałem w Kielcach były zlokalizowane w zasadzie w samym centrum miasta stare kamieniołomy zamienione na strefę wypoczynku dla mieszkańców. Znajdował się tam amfiteatr, na którym wysłuchałem kilku koncertów. Wtedy pomiędzy tymi skałami było jeziorko, którego woda miała niesamowity turkusowy kolor. Dziś już tego jeziorka nie ma. Wyschło tak jak wysychają moje wspomnienia.




Czasami jeździliśmy z wujkiem, ciocią i moją cioteczną siostrą nad małą rzeczkę na której był stary drewniany młyn. Wyprawa odbywała się posiadaną przez wujka legendą polskiej motoryzacji Syrenką. Na miejscu urządzaliśmy piknik. Wujek oddalał się z wędką aby łowić ryby, a ja miałem specjalne zadanie. Zamykałem się w Syrence zostawiając uchylone okno i jak wleciała do samochodu mucha szybko je zamykałem, łapałem muchę i zanosiłem ją wujkowi jako przynętę. Niestety tamten stary drewniany młyn spłonął w 2000 roku i został odbudowany w innej formie.



Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Wyspiańskiego w Warszawie. Spędzone tam cztery lata to najbardziej intensywny emocjonalnie okres w moim życiu. Nieskończona liczba wspomnień, anegdot, prawdziwe przyjaźnie, okres buntu i gry w zespole na perkusji, miliony żartów, wygłupów, kręcenie amatorskich filmów kamerą 8mm i straszna rusycystka terroryzująca wszystkich uczniów. To właśnie w tym okresie, za sprawą wspólnych znajomych, ponownie pojawiła się przede mną ta dziewczynka ze szpitala na Solcu. Miała tyle samo lat, miesięcy i dni co ja i chodziła do sąsiedniego liceum. Po jednej z prywatek wiedzieliśmy oboje, że spędzimy resztę życia razem.




Po liceum chciałem się uczyć wykonywania witraży. Chyba w Krakowie była wtedy taka szkoła z takim kierunkiem. Niestety w latach osiemdziesiątych taka decyzja nie znalazła zrozumienia. Dla chłopaka to przecież lepsza jest Politechnika, pewny zawód itd. No i zdałem na tę Politechnikę, ukończyłem ją nawet z bardzo dobrą średnią a największym osiągnięciem z tego okresu, gdy patrzę z dzisiejszej perspektywy było to, że za odkładane stypendium naukowe otrzymywane za dobre wyniki w nauce, kupiłem pierścionek zaręczynowy.



Aula w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej. Imponująca przestrzeń. Tu w niezliczonych salach na wielu piętrach mieliśmy część wykładów i egzaminy. Do dziś mam sny, że nie chodzę na zajęcia, piętrzą się zaległości, nie rozumiem co podczas wykładów mówią profesorowie, wiem, że nie zdam egzaminów, natomiast wszystkim innym idzie znakomicie a ja jestem przekonany, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu.



Wydział Inżynierii Lądowej. W tym budynku mieliśmy wykłady i ćwiczenia. Niezliczone wejściówki, kolokwia, egzaminy, projekty i prace semestralne. Nerwowe wpatrywanie się w wyniki wywieszane w gablotkach przy gabinetach doktorów i profesorów. Ponad 40 godzin zajęć tygodniowo, dwie sesje w roku, a w każdej po kilkanaście egzaminów. Okropne obiady na stołówce. Wkuwanie całymi dniami. Dorabianie pracą w spółdzielni studenckiej. I tak przez pięć lat. A na koniec jeszcze praca dyplomowa i obrona. Do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia, że udało mi się przez to wszystko przejść.



No i w końcu zdobyłem ten wymarzony dla chłopaka zawód inżyniera budownictwa w specjalności Konstrukcje Budowlane i Inżynierskie. Pierwszą pracę rozpocząłem w biurze projektów jako asystent w pracowni projektowania mostów. Był to czas kiedy pojawiły się pierwsze komputery PC. Pamiętam, że oszaleliśmy na punkcie gry w Tetrisa. Inną rozrywką było hazardowe obstawianie stanu Wisły na Bugu we Włodawie, który wraz z danymi z innych polskich rzek był odczytywany przez spikera w pierwszym programie Polskiego Radia zaraz po godzinie dwunastej i hejnale z Wieży Mariackiej w Krakowie. Zwycięzca szedł po pączki. Mostami oczywiście też się zajmowaliśmy. Kilka lat spędziłem w tej pięknej kamienicy na ulicy Kredytowej. Właściwie to dalej się uczyłem wykonywania swojego zawodu.



Dziewczynka, którą pierwszy raz spotkałem w szpitalu na sali noworodków zaraz po urodzeniu się, a potem po siedemnastu latach na prywatce w czasach licealnych, została moją narzeczoną. Ma na imię Grażka i jesteśmy cały czas razem. W czasach studenckich jeździliśmy w okolice Grójca do jej rodziny, która posiada sady. Zbieraliśmy tam jabłka. Ciocia zatrudniała nas jako sezonowych robotników i wypłacała tak jak innym wynagrodzenie za pracę. Za pierwsze zarobione wspólnie pieniądze pojechaliśmy na wakacje do Zakopanego. Oboje bardzo lubiliśmy Tatry i później przez wiele lat tam jeździliśmy.




Po ślubie zamieszkaliśmy wspólnie w kamienicy na warszawskim Grochowie. Wtedy na tej pokrytej muralem ścianie była wymalowana reklama państwowej firmy Poldrób zajmującej się hodowlą drobiu. Charakterystycznym elementem tej reklamy była przestrzenna połówka jaja wysokości około trzech metrów umieszczona dokładnie na poziomie trzeciego piętra na ścianie, za którą była nasza sypialnia. Bardzo często szykując się do snu słyszeliśmy jak zza ściany w tym miejscu wydobywają się jakieś dziwne, trudne do zidentyfikowania odgłosy.




Naszą podróż poślubną z uwagi na dysponowanie bardzo skromnymi funduszami odbyliśmy w Górach Świętokrzyskich. Pojechaliśmy tam zaproszeni przez wujka i ciocię, o których już wspominałem. Takie to były czasy. Koniec lat osiemdziesiątych i ogólnie bieda ze wszystkim. Weszliśmy na Święty Krzyż i spotkaliśmy się z księciem Jeremim Wiśniowieckim leżącem w krypcie kościoła w szklanej trumnie już setki lat. Nie wyglądał najlepiej. Próbowaliśmy też wziąć udział w zlocie czarownic na Łysicy. Weszliśmy na tę górę, ale czarownic nie spotkaliśmy. Na okolicznych polach trwały wykopki i pamiętam snujący się tuż przy ziemi dym z ognisk. Było magicznie, jak na obrazach Józefa Chełmońskego.






Po długim okresie rutyny polegającej na kursowaniu pomiędzy domem a pracą pojawiła się okazja aby moje artystyczne zainteresowania ponownie odżyły w formie konkretnej edukacji. Po ślubie zainteresowałem się fotografią. Pewnego dnia mając 38 lat pojawiłem się w tym budynku po lewej stronie na rozmowie kwalifikacyjnej. Przeszedłem ją pozytywnie i zostałem studentem Europejskiej Akademii Fotografii, która tam miała swoją pierwszą siedzibę. Fotografie zamieszczone na tej stronie powstawały w ciągu kolejnych dwudziestu lat. Nie byłoby ich gdyby nie nauka pod kierunkiem Mistrzów tej dziedziny sztuki.



W tym samym czasie przeprowadziliśmy się z Grochowa na Żoliborz i zamieszkaliśmy w tym budynku przy ulicy Mickiewicza. Mieszkamy w nim do dziś od dwudziestu już lat. I to w zasadzie byłoby tyle. Rozpoczynając ten projekt myślałem, że tych miejsc, które mnie ukształtowały będzie więcej. Wyszło jakoś skromnie. Oczywiście pominąłem wiele nieciekawych budynków, w których mieściły się siedziby kolejnych firm, w których pracowałem. Zmęczony fotografowaniem tych wszystkich miejsc, ważącym 3 kilogramy Pentaxem 67, nie udało mi się zamieścić jeszcze kilku na pewno ważnych w moim życiu. Są to miejsca odległe od Warszawy: dom babci w Bartoszycach na Warmii tuż przy granicy z Rosją, koszary jednostki wojskowej we Wrocławiu, w której spędziłem pięcio-miesięczne szkolenie zostając starszym kapralem podchorążym i dom zaprzyjaźnionej gaździny z Zakopanego, u której wielokrotnie mieszkaliśmy z Grażką w czasie naszych pobytów pod Tatrami.



Using Format